Komentarze: 5
Nie mówił. Słowa w tym momencie stawały się dla niego nic nie znaczące – jak dźwięk piasku rzuconego o trumnę. Zastanawiające jest to słońce – nagie, bezkompromisowe a zarazem tak płochliwe. Śmieszna gonitwa chmur. Uciekające płomienie martwego tygrysa goniące lwią paszcze żywej marności. Światło – o tak ono dziś było dla niego udręką. Patrzył jej w oczy żarliwym spojrzeniem jak by chciał ten głaz jeszcze raz obrócić w pył. Jakoby była jeszcze szansa – nieprawdaż ? Może i była, na pewno były !
Nie teraz – teraz tylko aksamitny ptak skrzydlatego uniesienia rozpostarł skrzydła nad głową ów nieszczęśnika. Marzenia rozwiniętego polotem skrzydlatego konia zamieniły dom jego w mroczną jaskinie bezdusznej nicości.Las za domem zdawał się być jedynym świadkiem dramatów. Zawsze poprawny mało rozsądkowy – zawsze szczery. Nocą gdy nie spał kołysał myśli i dawał powiew to z wschodu to z zachodu, zależy skąd dochodził płacz – gdzie miał odejść do kogo się zbliżyć. Nie to absurd !
Mały chłopiec, ciepłe lato – To tu ! Powiedziawszy wbił ostro zakończoną łopatę. Wykopał dołek na metr głębokości. Delikatnie wygładził ziemię na około. Uśmiech na jego twarzy, nieskalaną zmartwieniami nicość zmącił motyl. Usiadł on na ziemi, tej co ją małe paluszki w zwartą kupkę ug
niotły. Nacisnął całym swym ciężarem. Piasek osunął się – stara mokra ziemia znów wpadła do dołka. Wszystko wróciło. Trawa znowu zarosła. Małe oczy wylały na świat – na blask promieni małe pomarańczowo –brunatne krople. Uśmiech zbladł – oko pokrył liszaj a usta jego zamroczone nienawiścią znów mocniej krzyczały. Co to był za krzyk. W okolicy tylko drzewa mogą to jeszcze pamiętać. Potworny krzyk przerażenia i bezsilności. Trawa zazwyczaj miała barwę purpury, idealnie kontrastującą z białym światłem słońca i czerwonością drzew. Ogrody zamknięte miały tą zaś przewagę nad tym lasem że kolory w nich się nie mieszały. Brakowało tu dzbana. Ach, tak – dzbana wypełnionego wodą – czystą – odbijającą pragnienia. Nie wiedzieć czemu motyl siadł znowu na ziemi, na trawie nowo wsadzonej i począł śpiewać. Jak – nie pytaj przecież wiesz że motyle nie śpiewają ! Wyobraź sobie, to tak jak wiesz co czujesz, mówisz i nagle to co mówisz jest bezsensu – tak naprawdę nie czujesz tego co mówisz.Dziecko wbiło raz jeszcze swą szpadę w ziemię. Znów jego małe rączki przekopały garść ziemi – uklepały ją niezdarnie – ale w tej niezdarności było chyba całe piękno tej budowli. Sypkiej mazi. Motyl – ten sam co śpiewał cicho teraz jest tu znowu – dziecko mimo swej najgłębszej naiwności wie, że motyl znowu usiądzie i że zakopie jego dołek. Tak jak pomyślał tak i się stało. Bielmo na oku chłopca robiło się coraz większe. Może nawet przybierało barwy tej purpurowo –seledynowej donicy z werandy. Nie płakał, otarł jednak oczy bo spodziewał się łez
. Przeklęty motylek ! Krzyknąwszy pod nosem – tak że nawet gdybyś tam był i gdybyś przystawił nawet swoje ucho do jego ust to nie usłyszałbyś tych słów – a jednak krzyknął. Przeszedł kawałek w prawo, wzdłuż alei pąsowej i zaczął kopać. Wykopał i szybko nauczony poprzednim doświadczeniem ziemię ową dalej przeniósł – położył na niej kilka suchych gałęzi lipowych. Z których jeszcze soki nie do końca uciekły. Popatrzył na dzieło swoje – bielmo mu powoli zanikało, nienawiść rozplątywała już usta. Przyleciał. Bezdomny troglodyta z dziwnymi czułkami – jak anteny ze starych domów. Usiadł obok. Na niewielkiej kupce ziemi której chłopiec nie zdążył jeszcze wynieść. Patrzyli na siebie długo, pewnie ułamki sekund. Chwila zaś pewnie była tak podniosła że trwała w duszach ich dłużej. Niemiłosierne było słońce wciąż żywo walczące z chmurami. Obłoki ścierały żółć i puszczały na ziemię białe czysto krystaliczne światło. Pot na skrzydłach motyla zamieniał się w krew a krew ta bez najmniejszego wysiłku spadała na ziemię. On wiedział – chłopiec – przecież motyl nie myśli ! On wiedział, że motyl już nic nie zrobi – może tylko siedzieć i patrzeć – podziwiać jego dzieło. Tak dobrze mu było, że zapomniał po co to zrobił. Zapomniał po co wykopał ten niezdarny dołek. Położył się na trawie. Spokojnym tchnieniem westchnął i gwizdnął. Zasnął, to nic dziwnego – przecież był małym chłopcem. Wykopał proporcjonalnie duży dołek, zmęczył się i oczekując sowitej nagrody z nieba - zasnął. Dzień był wtedy taki jak dziś. Piękny pachnący i ujarzmiony. Oczy chłopca jak dwa rude pierścienie, jak stygmaty skleiły się. Nie trzeba było już niczego tłumaczyć. Wszystko wydawało się dziecinnie proste jak równanie które brzmiąc mu w uszach składało cyfry ku sobie. Sen jego był przerywany, był mały płochliwy – zawiedziony wręcz swoją bezsilnością powieszenia palta dłuższego od niego na najwyższym z wieszaków. Nie umiał – było to dziwne że to go budził. Te cyfry no tak były one identyczne, miarowe kreski i w pionie i poziomie. Nie wiedział jak się one nazywają – Adam też nie wiedział. Słońce półmrokiem przyćmione obudziło go chłodem. Stygmaty rozlały się po twarzy i gotowe do działania spojrzały na czerń piasku. Dołek stał nie zburzony, obok siedział motyl – ten sam. Chłopiec mógł przystąpić w końcu do realizacji planu. Zamysł jego, cykliczny zamysł który od paru już dni czyni mógł się zrealizować. Leniwymi oczkami wyciągnął łopatę z krzaków. Podał ją prawej dłoni. Oczy pokryły liszaje. W uszach słyszał dźwięk spadających pieniędzy z okna na 7 piętrze poprzedniego mieszkania. Strumieniami sypały się monety na zimne bruki ulic. Chwilowe dygresje w jego umyśle nie zawładnęły nim. Spojrzał raz jeszcze, delikatnie z uczuciem. Tak jak tylko małe potrafi dziecko. Wyciągnął ku górze dłoń swą prawą. Uderzył! Potem już schematycznie wziął motylka za skrzydła – wrzucił do dołka i zakopał. Z dziecinnym uśmiechem i liszajem spadającym na malutkie nóżki odszedł.Las zna historię i chłopca i muzyki, śpiewających motyli. Gwiezdne niebo stawało w pożarze gwiazd które z wielkim wysiłkiem leciały ku ziemi by zgasić płomienie. By może wzbudzić nadzieję. Nadal stał przed nią w paraliżującym milczeniu. Jakoby ten głaz ... Noc otulała ich spojrzenia. Migocząca co dnia porcjami srebrzysta woń róż wzywała na ucztę. Morze zasklepiało się. P
rościej rzecz ujmując, tak jakby wszystko powoli gasło – ratowało się przed zmrokiem. Ciemność a za nią noc szły na żer. Wszystko wątłe co jeszcze nie zdobyło się na ucieczkę ginęło – przepadało. Noce były krótkie wszak zimne. Spojrzenia, ostatnie chwile różowych róż na zielonej werandzie. Las przywiał im kolejną dawkę łez. Czy ktoś dzisiaj podejmie pukających do drzwi ... cisza ... ona zawsze jest !